Młot na króliki - debiutancka książka fantasy

Projekt
zakończony
1320
/ 12000 zł
33
wspierających
 

Zdrowiście!


Nazywam się Jakub Piesta (to ten na drugim planie, ów bliżej to Pan Kraszewski) i, po prawdzie, już dłuższy czas noszę się z zamiarem wydania zbioru opowiadań.

Jestem absolwentem filologii słowiańskiej na UMCS w Lublinie, stąd też w mojej pisaninie zaczerpnąłem sporo że źródeł związanych z tym kierunkiem. A to jakiś motyw kultury, znów jakieś słowo zapożyczone z innego języka słowiańskiego...

thumb_7c4941d_resize_1920_1080.jpeg

Lubię też inspirować się wieloma innymi źródłami, jak legendami i podaniami polskimi, baśniami, w końcu rozlicznymi dziełami kultury. Różne mogą być narzędzia, by opowiedzieć historię, a właśnie to chcę zrobić. 



Wędrowałem po tylu rozmaitych światach fantasy, że uwidziało mi się utworzyć własny. Taki, którego poznawanie jest przyjemnością, z bohaterami, których chciałoby się posłuchać, pogadać o tym i o tamtym, może wypić co... Marzy mi się, żeby każdego kto zechce poznać ten światek, ów wciągnął jak, nie przebierając, ciepło wiejskiej chałupy czy karczmy w chłodną noc; żeby przeczytać tak pięć, dziesięć, pięćdziesiąt stron, i mimo że to właściwie dopiero początek, to poczuć jakby się doń przynależało od maleńkości. Bo mimo że fantasy, a licha, czarownicy i inne nadprzyrodzenia niejednokroć się pojawiają, to trochę podobieństw do swojskiego a znajomego życia też się znajdzie. Uciech mnogość, głupie żarty i mniej głupie przemyślenia ludzkie, a to skądsiś przyjdzie jakieś utrapienie, które trzeba przeżyć albo zwalczyć... I tak to o, a żyć trzeba.



Ogólnie, rzecz zawiera opowieść. Była sobie wieś, w niej, jak to we wsi, wieśniacy; ale, do tego, był tam też czarodziej, zwany wolszebnikiem. Stąd też i sioło znano jako Wolszebniki. Po prawdzie, niektóry by powiedział, że nie wiadomo na co ów wolszebnik tu i co robi... Że ten drzewiejszy mag to chyba był lepszy... Bo ten teraz, Ongusem zwany, przyszedł skądsiś, co raz za jego sprawą dzieją się dziwności jakie, i że sam, zda się, nieraz sprowadza licho wie co... A i do tego innych na złą drogę sprowadza, Tymona znaczy, młodzieńca tutejszego. Zaraz się zbratali i razem się parają tymi wszystkimi lichami, czarowaniami i czym jeszcze to aż człowiek nie chce wiedzieć... Choć, po prawdzie, Tymon ów to sierota, wiadomo to powszechnie, że przez własnego dziadka był wychowywany, to może też jaki dziwny... Kto inny zaś by zaraz podniósł głos, że jak to, że przecie wolszebnik pomaga, choćby i wtedy, jak przyszedł ten ladaco łazęga i przynieść chciał biedę na całe sioło. A i przecież innym razem szanowny czarodziej pomógł, jak już w ogóle zanosiło się, że nie tylko sioło ale i, rzekłbyś, opole całe albo i dalsze krainy, były zagrożone. Ale o tym się nie mówi, bo mało kto widział, a takie cuda się wyprawiały, że uwierzyć trudno.



Tak po prawdzie, większość jest już przygotowana. Wiele z tego właściwie przedsiębrałem sam. Przyznam, zdarza mi się być takim odludkiem, co woli uczynić coś sam, niżby dawać coś komuś do zrobienia, by później walczyć z pokusą, czy i tak nie poprawić czegoś na swoją modłę... A że człowiekowi zdarzało się pracować tu czy tam, nauczyć tego i owego, to, widzi mi się, zdołałem podprawić swoje to przedsiębranie z rozmaitych stron; chyba też wyszło to całkiem niegłupio... Przyznam jednak, że tu i ówdzie pomagano mi. Między innymi przy tworzeniu okładki, za co serdecznie dziękuję. Jestem też wdzięczny za dawane rady, bo w międzyczasie sam projekt okładki, a i sam tytuł zbioru, jak też kilka różnych rzeczy, zmieniały się.

Jako się rzekło, większość już przygotowano. Treść w zasadzie dużo wcześniej, może nie licząc poprawek. Formę, ze wspomnianą wcześniej pomocą, właściwie już też. Mówiąc obrazowo, odhodowano już zwierzęta biorące udział w historii. Są też mieszkańcy i zjawiska, zamieszkujące ów mój światek. Sprowadzono licha, czarowników, leśne baby i inne nadprzyrodzoności, których też ma być pełno - wszak to fantasy. Nadano pędu wydarzeniom, takiego nawet, że, jak mniemam, nie upchałby człowiek tego w jedną książkę, ni we dwie nawet. Może to i lepiej, zawsze to jakieś zajęcie: przysiąść, poczytać... Ale kolejna część opowieści to już przyszłość, bliżej jeszcze nieokreślona.


Oprócz wyżej wymienionych przygotowań, że tak to ujmę, piśmienniczych, wokół przedsięwzięcia jest też deczko innych. I tak, by nie być gołosłownym:


Niżej kilka malunków, by móc sobie zobrazować ów czy inny skrawek książki:

thumb_36f419c_resize_1920_1080.jpgthumb_1a449bb_resize_1920_1080.jpgthumb_8ad84b6_resize_1920_1080.jpg

Dalej, dwie wybrane opowieści, ale w postaci dźwięku:

https://soundcloud.com/jakub-piesta/wszedlszy-miedzy-wrony-kracz-jak-i-ony

https://soundcloud.com/jakub-piesta/w-lot-pojete

A i na koniec - kilka urywków samego tekstu:


– Pewno znów do wolszebnika się wybierasz, co?

Jasne, że by poszedł. Zwłaszcza teraz, gdy Ongus zaczął uczyć go nowych zaklęć. Tymon sądził jednak, że dziadzio wciąż nie jest przychylny jego studiom u czarodzieja. Młodzieniec próbował dosłyszeć w głosie dziadka jakąś nutę przekąsu czy dezaprobaty, ale wszystko wydawało się dziwnie przyjazne.

– Myślałem, żeś przeciwny mojej nauce –  ze zdziwieniem wyraził myśli.

– Jużem ci mówił – mlasnął tamten – jak będziesz chodził, pracy nie zaniedbując, to przecie nic złego się nie będzie dziać.

– A podziękowałeś choć panu wolszebnikowi, że cię przyucza? – zaskrzeczał znów staruszek po chwili milczenia. – Zapłatę jakąś wniosłeś?

Tymonowi nawet to nie przyszło do głowy. Ongus się nie dopominał, samo posiadanie ucznia uważał chyba za wystarczającą nagrodę, a dziadek, zdawałoby się, nigdy by na żadną zapłatę nie zezwolił.

– Ale przecie…

– Oj, Tymonku, nieprzystojnie dumasz – przerwał mu starszy. – Ze zwykłej wdzięczności byś mu ofiarował co, nawet jak nic nie mówi… Wstyd mi czasem za ciebie… Weź na ten przykład, o, wór z ziemniakami…

Młodzieniec wywnioskował, że staruszek musi być w dobrym nastroju – skąpy nie był, ale że chce tak wszystkich czymś obdarowywać?

– E, ziemniaków pewno on nie chce – odradził Tymon. – Dumam, że ciekawszymi rzeczami będzie chciał się zajmować, niż ich obieraniem. – Wyobraził sobie siebie wnoszącego wór pyrów na samą górę wieży maga, a potem pewnie jeszcze na dół, do piwnicy. Był to główny powód, dla którego chciał wybrać coś innego.

– Weź tedy kosz orzechów, może będzie chciał sobie połuskać… – doradził dziadzio. Orzechy były o wiele lżejsze, ta opcja Tymonowi bardziej odpowiadała.



– Mówcie, co wiecie, każda poszlaka się przyda.

– O, panie, nie samo poszlaka! – wykrzyknął staruszek. – Samem widział onego stwora na własne oczy! I wiedzcie, że w jednym macie rację: to najprawdziwsze licho nas dręczy! Musi leśny dziad nachodzi, nie mogąc wybaczyć biednym sielanom, że zwierza na pożywienie hodują. Ale przecie co nam innego robić? Chyba jeno z głodu pomrzeć, to by go snadnie zadowoliło!

– Jak wyglądał? – przerwał mu Ongus.

– Hyh… Jak licho! – burknął tamten. – Garbaty, mały, brzydki, z brody sobie odzienie uplótł, a jak mi po chlewiku łaził, to sapał i rzęził, jakby się dusił. Właściwie… – staruszek skrzywił się, podrapał się po głowie. – Na dobrą sprawę to chyba był borowy, nie leśny dziadek…

– Co też gadacie? – wtrącił młodszy chłop, stojący przy płocie. – Przecie to jeden i ten sam!

– A gdzie tam! Leśny dziad drzewami się zajmuje, a borowy nad wszelkim zwierzem ima pieczę!

– A niby jak ich rozróżnić?

– Pierwy członki ma długie, żeby mu wygodnie było po drzewach łazić i martwe gałązki podcinać. A ten drugi szeroki jest i barczysty, żeby żaden dzik czy zając go z człekiem nie pomylił i uciekać nie musiał.

Młodszy chłop burknął coś i zamilkł. Po jego twarzy widać było, że chętnie wyłożyłby starcowi, co w borze piszczy, ale pewnie uznał, że nie warto, nie przegadałby go, a jeszcze pewnie od młokosów byłby wyzwany.

– Takież to licho – podsumował starzec. – Jednakowoż, gdyby panowie chcieli jeszcze Pyrosława wypytać, znajdą jego dom nieopodal, drugi zaraz za łączką i drogą w bok odwodzącą.

– Dzięki za świadectwo – rzekł Ongus, chcąc widocznie odejść od chłopów. – Przyda się, postaramy się znaleźć i złapać licho.

– A, pomyślności – pożyczył starszy. – Ale mniemam, że tak łatwo może nie pójść. Myślą panowie, że to takie nic, zaczaić się i licho złapać? Jakby tak było, każdy głupi potrafiłby takoż uczynić. Człek nic by wtedy nie robił, tylko licha łapał.



Według słów jednej ze starowinek, by odnaleźć dom leśnej baby, trzeba było iść gościńcem, aż dojdzie się dróżki, przy której jedna przewrócona brzoza upadała na drugą, a na gałęzi grabu wisiał krowi czerep. Rzeczywiście, kilkadziesiąt minut marszu od sioła znaleźli rzeczone drzewa i zawieszoną na konarze, porośniętą mchem rogatą czaszkę oraz ścieżynę. Zboczyli z gościńca.

Dróżka docierała do prymitywnego płotka, zbudowanego z gałęzi. Otaczał okrągłą chatkę, również z patyków, o kilku sążniach średnicy. Szałas opierał się na trzech pniach drzew, do których przywiązany był konopnymi powrozami. U spodu twarda glina tworzyła podmurówkę i chroniła domek przed zalaniem.

Chłopi weszli przez małą furtkę skleconą z badyli powiązanych sznurem. Przystanęli przed drzwiami.

– Chodźta – szepnął Tymon.

Wewnątrz nie było nikogo, mieli więc okazję rozejrzeć się po szałasie.

Na środku podłogi z ubitej ziemi znajdował się dół, w którym wciąż tlił się żar z ogniska. Mała strużka dymu, wijąc się niczym żmija, ulatywała ku dziurze w dachu z gałęzi. Leśna baba powiesiła na nich suche zioła, kostki i futra ze zwierząt, przeważnie zajęcy i wiewiórek. Na podłożu rozstawiła drewniane miski z różnorakimi maziami z ziela, w jednym z kątów widocznie próbowała wyhodować coś sama – z rozkopanego kawałka ziemi wzrastały kiełki długości palca. Naprzeciwko otworu wejściowego stało prymitywne łóżko z badyli zaścielone kupą podeschłych już liści.

– Chłop by się jej przydał – stwierdził Jeremi. – Pobudowałby jej chałupę jaką, miast mieszkać w takiej budzie.

– Ostatniego zjadłam – usłyszeli za plecami wysoki, skrzekliwy głos, na dźwięk którego podskoczyli, nieomal przewracając się.

Miło mi również będzie gościć na moim profilu na Facebooku:

https://www.facebook.com/wolszebnik


Patronat medialny oraz wydawca :

thumb_028db6e_resize_1920_1080.png

Grupa Medialna Podlasie wraz z Tygodnikiem Podlasianin


Zdaje się, zasadnym jest pytanie: na co niniejsza zbiórka, skoro większość już zrobiono? Ano przede wszystkim, dlatego że to, co pozostało, czyli wydrukowanie, może się okazać najbardziej kosztowne... Poza tym, chciałbym tę akcję spożytkować jako swego rodzaju przedpremierową sprzedaż i zorientowanie na rynek. Słowem, wynik pozwoli mi jako tako określić ilość potrzebnego nakładu (choć nie wykluczam zwiększenia owego w późniejszym czasie).


Kończąc już: zapraszam. Jeśli ktośkolwiek miałby życzenie wesprzeć moje przedsięwzięcie, będę wielce wdzięczny. Dołożę starań, by to, co zostanie stworzone, w rezultacie było dobre, miłe w odbiorze i - pozwolę sobie zamarzyć - rzuci czytelnika w otchłań niecierpliwego oczekiwania na kolejne części.


Z pozdrowieniami!

Regulamin komentowania

Wybierz nagrodę