Wydanie książki "Łzy Goplany" autorstwa Tadeusza Oszubskiego

Projekt
zakończony
790
/ 15000 zł
13
wspierających
 

    Zbieramy fundusze na wydanie "Łez Goplany", nowej książki Tadeusza Oszubskiego, autora takich książek, jak "Sfora", "Drapieżnik", "Miłość", pisarza znanego z powieści i opowiadań z kręgu fantasy, horroru, thrillera. Opowiadania Oszubskiego, należącego do Związku Literatów Polskich, publikowano w antologiach, ostatnio w "City 3. Antologia polskich opowiadań grozy" oraz w czasopismach takich, jak "Nowa Fantastyka", "Fraza", czy "OkoLica Strachu". Nowa książka Oszubskiego zatytułowana "Łzy Goplany. Opowiadania na motywach polskich legend o wodnikach, pannach wodnych i syrenach" zostanie przekazana bezpłatnie do bibliotek, a autor w tym projekcie zrzekł się swego honorarium.

    "Fundacja Nasza tradycja - nasza przyszłość" wydaje "Łzy Goplany" w ramach Projektu Legendaria, autorskiego projektu Fundacji, w którym ocalamy przed zapomnieniem polskie legendy. Projekt Legendaria obejmuje publikowanie książek na temat polskich legend (powieści, zbiorów opowiadań, prac popularyzatorskich) oraz prowadzenie prelekcji o znaczeniu legend. Książki nie trafiają do sprzedaży, ale są przekazywane bezpłatnie do bibliotek, również prelekcje (w bibliotekach, domach kultury, szkołach) są darmowe. Legendaria, to projekt długofalowy. Fundacja planuje dodruki tak, by książki utrwalające polskie tradycyjne przekazy dotarły do wszystkich bibliotek w kraju i do ośrodków polonijnych. Książka jest opatrzona czarno-białymi ilustracjami. Aby zapewnić trwałość pozwalającą na wielokrotne czytanie egzemplarza, książki są szyte i w twardej oprawie.

    Książka "Łzy Goplany. Opowiadania na motywach polskich legend o wodnikach, pannach wodnych i syrenach", to zbiór 12 opowiadań autorstwa Tadeusza Oszubskiego utrzymanych w konwencji fantasy, horroru, a nawet prozy poetyckiej i humoreski. Utwory te są inspirowane legendami z wielu regionów kraju, w tym legendami zapomnianymi, o których wspominają już tylko naukowcy. Dzięki temu zbiorowi polskie legendy zapisane na nowo we współczesnej, literackiej formie, dotrą do czytelników w różnym wieku, także tych wychowanych na nurcie fantasy zdominowanym przez wątki z tradycji anglosaskiej. W ten sposób ocalimy przed zapomnieniem część naszej tradycji.

    Zadaniem „Fundacji Nasza tradycja - nasza przyszłość” jest zarówno ocalenie przed zapomnieniem dawnych przekazów tworzących naszą tradycję lokalnie i narodowo, jak też ochrona obiektów o wartości historycznej. Te działania obejmują także digitalizację archiwów. „Fundacji Nasza tradycja - nasza przyszłość” w nowoczesnych formach sięga do przeszłości, a także prezentuje formy działania łączące kulturę z biznesem. Krąg osób tworzących i wspierających Fundację to artyści, działacze kultury, dziennikarze, naukowcy i ekonomiści.

Zapraszamy na nasz profil na Facebooku:

https://www.facebook.com/naszatradycjanaszaprzyszlosc


    Dla osób zainteresowanych naszym projektem załączamy poniżej "Pokutnika", utwór z kręgu literatury grozy, jedno z 12 opowiadań tworzących książkę „Łzy Goplany” oraz grafikę towarzyszącą temu tekstowi.


                                                                            „Pokutnik”

                                                        (na motywach legendy z Wielkopolski)


                                                thumb_12%20Pokutnik%20Ilustracja_resize_

                                                                                                              

    Bartosz był mnichem. A nie powinien. Gdyby pozostał w stanie świeckim, to mógłby być z niego całkiem porządny rzemieślnik albo kupiec. Niestety, przyjął święcenia, gdy był bardzo młody, gdy jeszcze nie znał swych skłonności. A na sługę bożego Bartosz się nie nadawał, bo zbyt ciągnęło go do kobiet. Bałamucił i panny i wdowy, a nawet mężatki. Z tej przyczyny wciąż jakąś pokutę na niego zwierzchnicy nakładali, wciąż przenoszono go z klasztoru do klasztoru. Tak trafił do zgromadzenia mnichów w Trzemesznie. Nadal jednak grzeszył mocno i w ten sam sposób.

    - To, że wstyd stanowi duchownemu przynosisz, to jedno - napominał Bartosza przeor. - Zważ jednak, że duszę swoją wiedziesz na zatracenie. I nie tylko o twoją duszę chodzi, ale też białogłów, z którymi grzeszysz.

Bartosz nie był zatwardziałym grzesznikiem. Zdawał sobie sprawę, że zwierzchnik ma rację i świadomość częstego popadania w grzech nieczystości doskwierała mnichowi. Nie raz w poczuciu winy modlił się po nocach. Wciąż jednak dawał się diabłu wodzić na pokuszenie.

    I tak Bartosz to świętości szukał, to zbaczał z kapłańskiej ścieżki ku zgubie swej duszy. Aż stało się nieszczęście. Wielkie, przeogromne. Młynarz, który swą połowicę przyłapał w łożnicy z Bartoszem, wpadł w morderczy szał. Mnich zdążył uciec przez okno komnaty. Młynarz go nawet nie ścigał, bo cały swój gniew skupił na żonie. Najpierw ją zarąbał siekierą. Potem troje swych małych dzieci. W obliczy zdrady małżonki zwątpił, że je spłodził. Za tę zbrodnię młynarza ścięto.

Mnicha gryzło, że do tak straszliwej tragedii się przyczynił.

    - Pięć żywotów mam na sumieniu, Boże - modlił się ze łzami w oczach. - Nie jestem godny Twej łaski.

    Bartosz postanowił, że nigdy już do podobnego nieszczęścia się nie przyczyni. Z drugiej strony wiedział, że ma słabą wolę. Uznając więc, że piekło i tak go czeka, poszedł nad jezioro zwane dziś Klasztornym. Tam uwiązał sobie kamień do szyi i skoczył na głębinę.

    Po chwili powietrza mu zabrakło. Zaczął szamotać się w wodzie. Jednak kamień ciągnął go na dno. Chciał złapać oddech, ale woda wypełniła mu płuca. Szarpnął się ostatni raz. Coś w jego umyśle krzyknęło. Potem otoczył go i przeniknął mrok.

Otworzył oczy. Było ciemno. Wilgotno. Jedno, co widział, to wysoko w górze krąg bladego światła. „Utopiłem się”, przypomniał sobie. „Nie żyję”. Ale nie tak wyobrażał sobie piekło.

    Bartosz się poruszył. Zdał sobie sprawę, że leży na dnie, pod wodą. Mimo to nie brakowało mu powietrza. Uniósł ręce, potem nogi. Wypłynął na powierzchnię. Wokół wodny przestwór, a na nocnym niebie księżyc w pełni. W chłodnym świetle Luny Bartosz przewrócił się na wznak i obejrzał swoje ciało. Wcześniej, płynąc w górę czuł, że coś się w nim zmieniło. Teraz miał tego pewność.

    Był nagi. Skórę miał bladą, jak brzuch ryby i pomarszczoną. Ręce i nogi stały się krótkie, palce łączyła błona. Całe ciało się skurczyło, ale choć było małe, to Bartosz miał świadomość, że jest silniejszy, niż kiedyś. „Kim jestem? Czym jestem?”, pytał w myślach mnich samobójca.

    Popłynął do brzegu. Chciał wyjść na piach, ale wody go nie puściły. Nie wiedział, co o tym sądzić, więc na płyciźnie poczekał do rana. Uznał, że gdy słońce zaświeci, to zobaczy, co właściwie z nim się stało. Zrozumie kim jest i gdzie się znalazł. Oczywiście o ile do tego kręgu piekieł słońce zagląda.

Wbrew obawom Bartosza świt wreszcie nastał. Wtedy samobójca rozejrzał się uważnie. Znał tę okolicę. Był w tym samym jeziorze, w którym się topił.

    W Trzemesznie ludzie już się obudzili. Poranek był ciepły i kilka kobiet wybrało się zrobić pranie w jeziorze. Z koszami brudnej odzieży na ramieniu, z kijankami w rękach zatrzymały się na brzegu, tam gdzie w płytkiej wodzie siedział mnich samobójca.

    - Wodnik! Ratunku! - krzyknęły chórem.

    Rzuciły kosze i narzędzia. Uciekły nie oglądając się za siebie. Zdumiało to Bartosza. Co wystraszyło praczki? Wkoło woda gładka, jak lustro. I w tej lustrzanej powierzchni mnich się przejrzał. To co zobaczył...

    - To mój wygląd przeraził kobiety - wymamrotał do siebie. Nie było się co dziwić zachowaniu praczek. Nawet w nim samym jego nowa twarz wzbudziła lęk i obrzydzenie.

    Był przystojnym mężczyzną i mnisi habit tego nie mógł ukryć. Był też nader wymowny, a głos miał głęboki, piękny. Dlatego niewiasty do Bartosza lgnęły. Ale to odnosiło się do przeszłości. Teraz na jeziornej płyciźnie siedział stwór pokraczny. Bardziej do żaby podobny, niż do człowieka.

    „Moje piekło, moja pokuta”, domyślił się Bartosz. Przypomniał sobie opowieści zasłyszane w dzieciństwie. Jedna z nich mówiła, że wodniki rodzą się z dusz samobójców. „Teraz grzeszyć nie będę, bo żadna kobieta za mną się nie obejrzy. I dobrze, bo w tej pokutnej formie już się nie przyczynię do ludzkiego nieszczęścia.”

Bartosz był w błędzie.

    Wiedział, że z nowym wyglądem nie pociąga kobiet. Odkrył jednak z zaskoczeniem, iż kobiece wdzięki nie wywierają na nim wrażenia. Z przemianą ciała zmieniły się żądze Bartosza. Teraz nie pożądał już cudzych żon. Pożądał ich życia!

Dzień po przemianie samobójcy w wodnika, stwór siedział na dnie oglądając świat przez cienką warstwę wody. Na brzegu zatrzymał się zziajany pies. Był upał. Zwierzę zaczęło chłeptać z jeziora. Bartosz poczuł smak, zapach, dotyk życia. To wywołało w nim głód. Łaknął tak potężnie, jak nigdy dotąd ani jedzenia, ani picia, ani kobiety. Musiał się nasycić. Nic go nie powstrzyma. I zanim zdążył nad tym pomyśleć, wodnik już popłynął do brzegu, już psa chwycił. Ścisnął łapami szyję zwierzęcia. Pociągnął ofiarę w głąb jeziora. Przytrzymał pod wodą, aż przestała oddychać.

    Sycił się odebranym życiem. Nigdy jeszcze nie czuł takiej rozkoszy, takiego ukojenia. Wypuścił zwierzę z objęć, a trupa poniosły fale.

    „To ma być pokuta?!”, zreflektował się po chwili Bartosz. „Jestem gorszy, niż byłem za życia. Jestem potworem!”

Ale to odkrycie nie ujawniło jeszcze bezmiaru zła, jakie miało być udziałem mnicha, który zginął z własnej ręki.

Tego samego dnia dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka, przyszło pobawić się nad wodą. Gdy tylko maluchy weszły do jeziora, choć zaledwie po kolana, to było już po nich.

    Wodnik znów nasycił się życiem lądowych istot. Fala rozkoszy przepłynęła przez jego pokraczne ciało. Po chwili jednak, gdy satysfakcja przeminęła, Bartosza naszły wyrzuty sumienia. Chciał zapłakać, ale łzy nie popłynęły. Chciał się pomodlić, ale czy wodnikom wolno? Chciał wsłuchać się w swoje serce, ale że już go nie miał, to i odpowiedzi nie było.

„Jezioro to moje piekło, a ja w nim jestem naczelnym diabłem”, myślał wodnik z goryczą.

    Następnego dnia rankiem rozbrzmiał dzwon w miejscowym kościele pod wezwanie świętego Wojciecha. Potem nad jezioro przyszli ludzie. Na przedzie co znaczniejsi mieszkańcy Trzemeszna. Wśród nich był przeor, ten sam, co niegdyś strofował Bartosza za jego nikczemne postępki. Stary mnich stanął na brzegu, pomodlił się głośno, wodą święconą pokropił jezioro.

    Wodnik od tego nie ucierpiał. Poprzez toń przyglądał się ceremonii zanurzony w mule. „Moje piekło”, myślał z goryczą. „Przeciw piekłu nie wystarczy jeden przeor z kropidłem.”

    Dwa dni później przypadła noc Świętego Jana. Na łące przy jeziorze rozpalono ognie. Młodzi skakali przez nie i wokół nich tańczyli. Potem trzech parobków rozochoconych zabawą i wypitym piwem skoczyło do jeziora, by w nim się ochłodzić. Nie wypłynęli. Zabrał ich wodnik. Dopiero po tygodniu znaleziono topielców w przybrzeżnych szuwarach. Blisko miejsca, gdzie rósł wielki dąb starszy od Trzemeszna.

    Pokuta Bartosza to być diabłem. Tyle że w jego kręgu piekielnym nie ma siarki i kotłów ze smołą. Są tylko głębiny. On nie może opuścić jeziora. Jezioro Klasztorne jest jego królestwem, ale też i więzieniem.

    „Będę zabijał przez wieczność?”, pytał sam siebie Bartosz. „Nie chcę tego, ale nie umiem powstrzymać żądzy mordu”.

Niegdysiejszego mnicha gryzło sumienie. Uznał to za znak, że nie do końca stał się zły. Widać kołatało się w nim jeszcze trochę dobra. No i miał rozum. Co prawda go tracił, gdy tylko wyczuł życie z lądu, ale bestią stawał się na chwilę. Po nasyceniu głodu znów spójnie myślał.

    Nocą zagrzebany w mule zaczął dumać nad swym losem. Nad tym, jak zapanować nad swymi zbrodniczymi skłonnościami.

    Za życia był ciekawy świata. Pół chrześcijańskiej Europy przemierzył, jako pątnik. Wiele miejsc świętych poznał, choć to nie ustrzegło go od popełniania wciąż na nowo tych samych grzechów. We włoskich klasztorach pobierał nauki. Trafił nawet do Awinionu, gdzie papież rezydował.

    Bartosz, jak na swoją epokę bardzo był oczytany. Właśnie ze starych ksiąg znał doktrynę Orygenesa uznanego przed wiekami za heretyka. Orygenes twierdził, że diabły muszą odcierpieć karę, ale ostatecznie nawet one dostąpią zbawienia. „Skoro trafiłem do piekła, to co mi tam herezja!”, stwierdził. Po czym uczepił się myśli, że nawet on może być zbawiony. A skoro jest na to choćby najmniejsza szansa, to on, wcielony w wodnego demona, nie może już zła czynić.

    Jedna noc wystarczyła, by znalazł rozwiązanie. „Będzie mniejsze zło”, zdecydował. „Można nawet powiedzieć, że jak na diabła, to mniejsze dobro.”

    Rankiem wynurzył się przy brzegu i skrzekliwym głosem zaczął przywoływać ludzi. Wkrótce zebrał się tłum. Mieszkańcy Trzemeszna nie wiedzieli czego po wodniku się spodziewać. Wielu z nich przyniosło więc widły, kosy, siekiery. Z tym uzbrojeniem nie zapędziliby się do wody, ale gdyby tylko potwór wyszedł z jeziora, to oni już by mu pokazali, gdzie raki zimują. Nie mieli pojęcia, że nowy straszny pan wód nie mógł opuścić swoich włości.

    - Ludzie! Ludzie! Będzie między nami umowa! - krzyknął Bartosz skrzecząc, jak sroka.

    Ledwie sam mógł zrozumieć, co mówi. Ale dostrzegł, że treść słów dotarła jednak do zgromadzonych.

    - Niech będzie pakt między nami - skrzeczał dalej wodnik. - Oszczędzę was i zwierzęta gospodarskie, a wy każdego roku złożycie mi ofiarę. W dzień Świętego Jana przyniesiecie pod dąb przy jeziorze trzy koguty. Żywe!

    „Trzy kuraki na pamiątkę tych trzech parobków, których uśmierciłem, bo nie mogłem powstrzymać żądzy zabijania”, ze smutkiem dodał w myślach.

    - Chrześcijanin nie będzie składał ofiar diabłu - odezwał się ktoś z tłumu. Bartosz rozpoznał głos przeora.

    - Skoro nie ofiara, niech będzie, że to okup - odparła wodna istota. - Okup przystoi chrześcijanom?

    - Okup może być - rozniosło się w tłumie.

    - Ochronimy życie i to tanio - dodał wójt Trzemeszna.

    - Mamy więc umowę - podsumował wodnik i zniknął w toni.

    Odtąd mnich samobójca zmieniony w wodnego stwora trzymał się z dala od ludzi i zwierząt. Zamieszkał w największej głębinie, gdzie zagrzebany w mule o swych grzechach rozmyślał. Ruszał do brzegu tylko w dzień Świętego Jan. Wtedy to mieszkańcy Trzemeszna zgodnie z umową wrzucali trzy koguty do Jeziora Klasztornego.

    Wodnik raz do roku sycił swoją żądzę, napawał się życiem istot lądowych. „Mniejsze zło. Prawie dobro. Taka moja pokuta”, powtarzał sobie Bartosz przez stulecia.


Regulamin komentowania